Dzień szósty – 5 lipiec (czwartek)
Po śniadaniu po komputer. Wysiadł kompletnie tzw. main board. Naprawa dwa tygodnie, cena około 500 dolarów US. Zrezygnowałem
i tym sposobem upadły codzienne sprawozdania z podróży na bieżąco, co teraz – w pół roku później – próbuję nadrobić. Zabezpieczałem zdjęcia podwójnie – na kompie Seweryna i w mej zapasowej pamięci. Przed nami 250 km skok do Burdardalur, gdzie na farmie mamy nocleg. Tym razem Jedynką jedziemy na północ, do sporego fiordu Hvalfjordur, pod którym biegnie przeszło pięciokilometrowy tunel. Jest on jednym z najdłuższych tuneli podmorskich świata i przechodzi na głębokości 165 m pod poziomem morza. Islandia ma obecnie 11 tuneli i aktualnie trzy w budowie. Hval oznacza wieloryba, w tym fiordzie do lat 80-tych była ulokowana główna baza wielorybnicza na Islandii. Nie skorzystaliśmy z tunelu, bo musielibyśmy potem się cofać, by dotrzeć do naszego pierwszego celu – najwyższego wodospadu na Islandii, zwanego Glymur.
Przy tablicy z napisem Glymur, skręciliśmy na parking a dalej na piechotę, w górę, srodkiem dawnego tzw. polodowcowego kotła.
Najpierw, poprzez wielką dziurę w skałach, która przypomina jaskinię, dotarliśmy do rzeki. By iść dalej, należy pokonać rwącą rzekę, idąc po przerzuconej kłodzie i trzymając się stalowego drutu. Nie mając sprawnej lewej nogi, bo kolano cały czas częściowo zablokowane, obawiałem się, że nie dam rady podejść jak najbliżej wodospadu, idąc po przeciwległym stoku. Jak się okazało, niektórzy nawet wchodzili do rwącego nurtu i robili niesamowite zdjęcia Glymura od dołu. Gdybym się zdecydował trwałoby to dość długo, a była już godzina 12.30. Nawet spróbowałem wejść na kłodę, lecz zaczęły się problemy z zachowaniem równowagi i zrezygnowałem. Seweryn uwiecznił moje wysiłki.
Zeźlony swą niesprawnością postanowiłem dojść jak najbliżej, podchodząc pod górę z prawej strony rzeki Botnsa, której wodospad spada 196 metrową kaskadą w głąb przepastnej rozpadliny. Pozostawiłem Seweryna przy rzece, gdzie musiał odganiać ataki dokuczliwych muszek, które tego dnia wyroiły się w wielkich ilościach. Piąłem się w szybkim tempie wydeptaną ścieżką, miejscami oznakowaną. Potem nie było już żadnych oznakowań, ścieżkę zagubiłem na kamieniach i brnąłem dalej na wyczucie. Do wąwozu spadały boczne dopływy, zadyszany parłem w górę, pełen nadziei, że uda mi się zobaczyć cały majestat wodospadu z bliska. Niestety od tej strony był zasłonięty.
Z daleka zauważyłem pod wodospadem, na krawędzi kanionu, dwóch mężczyzn. Gdy dotarłem w pobliże, spostrzegłem także dwie kobiety siedzące na skale po lewej. Panowie robili zdjęcia wodospadu ze statywu, pogadując do siebie po polsku. Pozdrowiłem ich i wdałem się w rozmowę. Były to dwie małżeńskie pary z Podhala, od pięciu lat mieszkające na Islandii. Co roku, podczas miesięcznych wakacji, wybierają sobie inny obszar wyspy i dokładnie go zwiedzają. Obaj górale byli zachwyceni pięknem krajobrazu i czystością Islandii. Mieli dobrą pracę, większość naszych jest tutaj cenionymi pracownikami budowlanymi, którą to opinię potwierdzili mi wielokrotnie później rodowici Islandczycy. Nie obyło się oczywiście bez poruszenia spraw krajowych. I okazało się, że kanadyjski Polak i czwórka islandzkich Polaków, mają bardzo podobne zdanie na temat zawirowań i zadęć w naszej starej ojczyźnie.
Jeden z górali powiedział: „Wie pan, tęskni się, chętnie odwiedza, ale wiele spraw tak wciąż tam drażni, iż z ulgą powraca się do tutejszego spokoju”.
Opowiedzieliśmy sobie pokrótce o naszych zajęciach oraz nowych doświadczeniach w miejscach osiedlenia i poszliśmy w swoje strony. Oni pod górę, a ja w dół, gdzie czekała mnie gorsza sprawa – zejście po rumowisku do Seweryna. Gorsza, bo przy kontuzjowanej nodze zejście mocniej obciąża kolano i tak już dostatecznie obciążone mą nadwagą. Gdy dotarłem do Seweryna, dzielnie mi udowodnił, że niepotrzebnie obawiałem się upadku do zimnej i rwącej wody.
Zeszliśmy do parkingu i szybko odjechaliśmy, bo była już godzina 16-ta. Niestety Seweryna znów dopadła śpiączka, z której wybijały go co chwila uroki mijanego krajobrazu.